Rozmowa z reżyserem Sylwestrem Chęcińskim
Ryszarda Wojciechowska: Podoba się panu określenie ojciec kultowej trylogii komediowej?
Sylwester Chęciński: To miłe dla ucha. Ale ja się nie przyzwyczajam do takich określeń, proszę pani. Wszystko mija.
RW: Ale co mija? Na pewno nie popularność "Samych swoich".
SC: Ja aż się boję o tym mówić. Bo jak się tak dobrze zastanowię, ile lat temu nakręciłem ten film i od ilu lat on wędruje po ekranach kin i telewizorów, ile milionów ludzi go obejrzało i jak te wszystkie powiedzonka zamieszkały w polskich domach, to mi to ciągle brzmi jak jakaś baśń.
RW: Po 40 latach od premiery? Czas było przywyknąć, jak by powiedział Pawlak.
SC: Słysząc określenia ojciec kultowej trylogii, mistrz tego czy owego, boję się, że już jutro się to skończy. Był czas, kiedy wszystkie trzy części wyświetlano w telewizji po pięć, sześć razy w roku. I niech mi pani wierzy, ja czułem z tego powodu tylko strach. Obawiałem się, że oni mi tych "Samych swoich" zabiją. Że nastąpi przesyt. Ale szczęśliwie tak się nie stało.
RW: Kiedy przed 40 laty wziął pan ten film na warsztat, co pan myślał?
SC: Ja ten tekst najpierw usłyszałem w radiu. Audycję reżyserował Andrzej Łapicki. Wojciech Siemion grał Pawlaka. O Kargulu tam się tylko wspominało. Tekst mnie zainspirował. Ale pamiętajmy, jakie to były czasy te lata sześćdziesiąte. Wtedy o wsi robiło się filmy patetyczne i ideologiczne w stylu "Jasne Łany" czy "Gromada". Z drugiej strony docierało do nas kino amerykańskie. Oglądaliśmy ten amerykański rozmach, te ich gwiazdy. I też tak chcieliśmy. A tu nagle miałbym robić film o wsi, o repatriantach zza Buga. Z tym chłopem nieogolonym i w gaciach, z tą całą polską siermięgą. A jeszcze ludzie mieli się z tego śmiać. Nic dziwnego, że targały mną różne myśli i wątpliwości. Przyjaciele mnie ostrzegali - ty zobacz, jaką opinię w kinie ma polska wieś. Ludzie od razu uciekają z takich filmów.
RW: Zaczęła się produkcja i pewnie problemy.
SC: No tak, bo kiedy usłyszałem jak mówi Kargul, czyli Władysław Hańcza, opadły mi ręce. To było coś kompletnie innego. Dwaj bohaterowie i dwa różne języki. To co w ustach Kowalskiego brzmiało śmiesznie, w ustach Hańczy było żałosne. I dlatego zdecydowałem się na podłożenie głosu, nie informując Hańczy o tym.
RW: W "Samych swoich" Hańcza mówi głosem Bolesława Płotnickiego.
SC: Hańcza miał wysoką pozycję w teatrze. Był świetnym aktorem, ale dialektu nie czuł kompletnie. A ja jako początkujący reżyser nie mogłem zrobić Władkowi takiego afrontu. Los mi jednak troszeczkę dopomógł. Kiedy już byliśmy na etapie postsynchronów, Hańcza musiał iść do szpitala na zabieg. Tak czy inaczej trzeba się było posiłkować głosem innego aktora.
RW: Jak zareagował, słysząc głos Płotnickiego jako swój?
SC: Nie był najszczęśliwszy z tego powodu. Ale też nie dał mi odczuć, że go to mocno obeszło. Potem zrozumiał, z jak wielką korzyścią to było dla kina.
RW: Jak się pracowało z Kowalskim i Hańczą? Dwie tak różne osobowości, nie tylko na ekranie.
SC: Niełatwo. Ja się starałem im tylko nie przeszkadzać. Hańcza, jak mówiłem, był już wtedy aktorem popularnym. Miał pozycję w teatrze. To było prawdziwe panisko. Aktor grający arystokratów. Natomiast Kowalski był prawie nieznany. W kinie bywał fachowcem od epizodów. Przed moim filmem zagrał najwyżej dwie większe role. Dopiero rola Pawlaka uczyniła go znanym i popularnym. Ale ta rola była w pewnym sensie dobrodziejstwem i przekleństwem dla niego. Bo kiedy już raz został Pawlakiem, to nie mógł wyjść z jego skóry. Wszystko co potem grał, grał Pawlakiem. To była zawsze ta sama technika, którą opracowaliśmy na planie "Samych swoich". To jego przyspieszenie, te drobne kroczki, krótkie nóżki, długi tułów i ta głowa w górze. W naszym filmie to świetnie zagrało, zwłaszcza w zderzeniu z wielkim, nieruchawym Kargulem o wiecznie ponurym spojrzeniu. Zresztą na planie musiało między nimi iskrzyć. Bo jeden już uznany, a drugi dopiero się wspinał po schodach tego uznania. Więc iskrzyło i to nieraz. Ale wtedy film był szalenie ważny w życiu aktora. Nie mówię tylko o pieniądzach. Ale on dawał przede wszystkim aktorowi nazwisko. Więc ambicje szły na bok.
RW: "Sami swoi" to film właściwie dwóch bohaterów.
SC: To prawda. Tak zagrać jak Pawlak... Ale mnie jest przykro z jednego powodu. My wszyscy zbieraliśmy jakieś nagrody za ten film. Ale Pawlaka nigdy nie nagrodzono. Na żadnym festiwalu.
RW: Za to zbierał nagrody od publiczności.
SC: Przypominam sobie spotkanie w miasteczku Bierutów, po premierze. Nie mogliśmy dojechać do domu kultury. Wszystkie ulice były przez ludzi zablokowane. Jak okiem sięgnąć, wszędzie tłumy. To było coś niesłychanego. Prasa pisała o nas dość pozytywnie. Chociaż nikt nie wspomniał, że to był jednak hołd złożony tym kilku milionom ludzi przerzuconym ze Wschodu na Zachód bydlęcymi wagonami. I dziś tak sobie myślę, że te tłumy w kinach po premierze brały się z nostalgii.
RW: Kiedy pan się zorientował, że zrobił film, który publiczność pokocha?
SC: Pierwsze przebłyski takiej myśli pojawiły się podczas zamkniętej projekcji dla ekipy, rodzin i znajomych. Wie pani... (przerywa)... wzruszam się, kiedy to sobie przypominam. Jak oni to przyjęli. Ten ryk i ciągłe uciszanie się nawzajem. Te brawa bez przerwy.
RW: Cenzura, jak rozumiem, nie maczała paluszków w tym filmie.
SC: Jak to nie? Opracowaliśmy pewną strategię walki z cenzurą. Kiedy chcieliśmy, żeby jakiś dowcip został w filmie, to oklejaliśmy te sceny innymi dowcipami, pikantniejszymi ideowo. Myśli pani, że takie zdanie: A ileż razy można człowieka wyswabadzać, było takie sobie leciutkie? Nie, ono dawało do myślenia. Tak nie można było sobie wtedy zadowcipkować. Ale wycięto to, czym je okleiliśmy. I to akurat zostało. Takie nasze małe zwycięstwa. Ale nie mogę powiedzieć, że miałem jakieś straszne kłopoty z cenzurą. Nie.
RW: A po "Samych swoich" przyszedł czas na "Nie ma mocnych" i "Kochaj albo rzuć".
SC: Nie kwapiłem się do kręcenia dalszych części. Ale użyto wobec mnie argumentu w stylu, że skoro boję się dalszej części o Pawlakach i Kargulach w pełnym metrażu, to może zrobię film dla telewizji. Nakręciłem scenę polowania. Po jej obejrzeniu wszyscy zgodnie stwierdzili, że grzechem byłoby sobie odpuścić. Tak powstała druga część "Nie ma mocnych".
RW: No i jeszcze mamy "Kochaj albo rzuć".
SC: A czy wie pani, że po kolaudacji kazali mi wyciąć scenę z przyszłym prezydentem Stanów Zjednoczonych Jimmy Carterem? Podczas dokumentacji do filmu w Nowym Jorku natknęliśmy się na pochód. Nagle, w środku miasta, zobaczyliśmy ogromny spektakl. Niezwykle kolorowy. Jechały jakieś stare parowozy, na nich kopacze, poszukiwacze złota. Ogromna inscenizacja. Zatkało mnie na ten widok. Co prawda nic takiego nie mieliśmy w scenariuszu, ale nagle chcieliśmy mieć. Zapytaliśmy, kiedy będzie taki pochód w czasie kręcenia przez nas zdjęć. Okazało się, że możemy sfilmować Columbus Day, na którym pojawił się Jimmy Carter. Jeszcze wtedy kandydat do fotela prezydenta. Pozwoliłem sobie na taki montaż, że kiedy Pawlak przeskakuje przez ulicę, Carter do niego się uśmiecha i macha. Musiałem tę scenę potem wyciąć. Bo usłyszałem, że w polskiej komedii nie można sobie kpić z amerykańskiego prezydenta.
Ryszarda Wojciechowska
Naszemiasto.pl