top of page
Andrzej Mularczyk, scenarzysta kultowej komedii Sylwestra Chęcińskiego Sami swoi

Z noty biograficznej o Panu można wyczytać, że debiutował Pan w 1943 roku, w wieku 13 lat w konspiracyjnych „Dźwigarach”. Jak możliwy był tak wczesny debiut w poważnym piśmie? Czy to okupacja tak przyspieszyła Pana dojrzewanie?


- Pisarz rodzi się z przerażenia albo z zachwytu. Mając 13 lat zaczytywałem się powieściami Conrada, nie rozumiejąc ich sensu, a równocześnie byłem w Szarych Szeregach, uczyłem się na ćwiczeniach w Laskach pod Konstancinem rzutu granatem. Poza tym byłem zanurzony w środowisko literackie mojego brata, Romana Bratnego, które składało się z wielu później znanych twórców jak Witold Zaleski czy Zbigniew Stolarek. W naszej willi Boryczówka w Konstancinie była radiostacja. Mój ojciec, który był szefem inspektoratu Armii Krajowej Radom-Kielce przestrzegał nas przed lekceważeniem zasad konspiracji. Zalecał przerzucanie, dla bezpieczeństwa, radiostacji co raz to w inne miejsca, ale obsługa za dobrze się u nas czuła i w końcu ściągnęła na nasz dom uwagę Abwehry. Jej agenci wtargnęli do nas pewnego dnia i aresztowali część obsługi radiostacji. Pewnego dnia przy naszym domu żandarm zastrzelił na moich oczach 16-17-letniego Żyda. Trupa pozostawiono, a ja zwróciłem uwagę na taki oto szczegół, że przez potok jego krwi, który wsiąkał w piasek, nie mogą przedostać się mrówki. Od tamtego czasu widzę zdarzenia, los, dramat, poprzez maksymalizację szczegółu. Napisałem wtedy krótki tekst, który wydrukowano w „Dźwigarach”, w cyklu „Profile cienia”, w którym pomieszczano sylwetki tych, którzy zginęli. I tak, bardzo wczesnie, zaczęła się moja droga pisania. Nigdy potem nie sięgnąłem po ten tekst, który jest w zasobach Biblioteki Narodowej. Może z lęku przed tym, że znajdę tam jakieś złe zdania, złe tropy… Moje życie wyznaczała wtedy wojna, ale także nauka w ramach tajnych kompletów, w moim przypadku na nie najwyższym poziomie, po łebkach, co nie zmienia oczywiście ogólnego obrazu wielkich zasług ludzi tajnego nauczania.


Wojna, okupacja, a także Pana dziecięcy wiek w momencie wybuchu wojny sprawiły, że nie zaczynał Pan standardowo, jako młody, kawiarniany aspirant literatury, snujący marzenia o swoim miejscu w literaturze, lecz że inspiracją do pisania była groza życia…


- Tak było. Dyktando wojny było tak stygmatyzujące, że wszystko stanowiło wtedy dramat, także dla takiego chłopca jak ja. Nie było wakacji, przygód, wędrówek, kajaków, była groza okrutnej wojny. Drugim czynnikiem, który uczynił mnie pisarzem, był kontakt z moim stryjem Janem Mularczykiem, którego poznałem w 1945 roku na Ziemiach Zachodnich. Miał za sobą bogatą historię życia, a przy tym był wspaniałym narratorem. Bardzo barwnie opowiadał. Słuchałem opowieści jego życia przez kilka tygodni i spisałem je w zeszytach, które zresztą zachowałem do dziś. W tych opowieściach był i dramat, i melancholia, i humor. Jego opowieści o historii mojej rodziny rozchodziły się w różnych kierunkach jak dendryty, jak rozlewiska, pełne nawrotów. Jeździłem do niego co kilka lat i te jego opowieści spisywałem. Powstała w ten sposób “powieść słowa”, można by rzec, że napisana przez narratora słowem. W oparciu o to, dodając oczywiście sporo konfabulacji, zmysleń, napisałem książkę „Każdy żyje jak umie”, która czeka teraz na wydanie.


Najszerszej publiczności jest Pan znany przede wszystkim jako scenarzysta filmowy. To dziś modne zajęcie. Wielu młodych ludzi marzy o pisaniu scenariuszy i o ich realizacji…


- Wiem coś o tym. Brzydzę się warsztatami pisarskimi, tą “hodowlą sztucznego drobiu”. To efekt amerykańskiego widzenia świata, zgodnie z którym wszystko można kupić, nawet talent artystyczny, a w każdym razie nadzieję, że sie go posiada. Swego czasu prowadziłem zajęcia z zakresu pisania scenariuszy w Collegium Civitas, ale tylko po to, żeby zniechęcić uczestników, amatorów uprawiania tej profesji. Czyniłem to pod hasłem „Lasciate ogni speranza”. Chciałem im uświadomić, że scenarzysta nie jest władcą swego utworu, że jest skazany na drugorzędność, na porażkę. Film powstaje bowiem ostatecznie na planie i ten efekt końcowy odbiega od wizji scenarzysty. Pisarz wtedy jest pisarzem, kiedy posługuje się tylko tym, co jest jego własnością, czyli słowem. Moje pisanie wzięło się z życia, a świat składa się z opowieści. Pokazywałem moim słuchaczom na swoim przykładzie proces destrukcji prawdy życia w procesie pisania. Autor literatury faktu odpowiada przed bohaterem, nie może go zdradzić, nie może deformować prawdy o nim. Tymczasem w procesie tworzenia literatury komercyjnej następuje daleko idące przetworzenie faktów przez wszystkie możliwe filtry, na rzecz atrakcyjności, kosztem prawdy życia. Nie lubię też, gdy młodzi ludzie zbyt szybko chcą pisać, bo uważam, że najpierw trzeba coś przeżyć, a dopiero potem pisać.


Jakie były Pana pierwsze wspomnienia jako widza kinowego?


- Miałem 6 lat, w 1936 roku, kiedy ojciec był zastępcą dowódcy pułku strzelców konnych w Garwolinie. Pamiętam, że w sali kultury żołnierzy, przerobionej z cerkwi, obejrzałem film instruktażowy p.t. „Działanie szpicy przedniej w zagrożeniu”. W kinie miejskim w Garwolinie obejrzałem „Bitwę pod Racławicami” Józefa Lejtesa z Tadeuszem Białoszczyńskim w roli Kościuszki. Po wojnie, w 1946 roku, po odstaniu czterogodzinnej kolejki, w zburzonej, cuchnącej trupami Warszawie, do której przyjeżdżałem z kolegami na wagary, w kinach „Polonia” i „Atlantic” na Chmielnej, oglądałem takie filmy jak „Szary lord”, „Mściwy jastrząb”, czy francuski „Romans pajaca” Marcela Carne z Jeanem Louis Barrault. To były niezapomniane wrażenia.


Jak Pan wspomina swoje pierwsze poważne, trudne doświadczenie pisarskie, scenariopisarskie?


- Wiąże się ono ze scenariuszem p.t.„Wielkie słońce rzuca cień”, o historii młodego człowieka, który po wyjściu z ubeckiego więzienia w 1956 roku, nie mógł znaleźć się w życiu. Napisałem scenariusz i zaczęła się szarpanina z cenzurą, naciskano na mnie, Antoni Bohdziewicz namawiał mnie do pójścia na kompromis, ale nie ustąpiłem, do realizacji nie doszło i scenariusz do tej pory leży w mojej piwnicy, jak to nazywam – na “moich Powązkach”. Za to pomogłem temu chłopakowi w życiu, pomogłem mu dostać się na studia. Pointa tej historii była niezwykła. W 1996 roku, po pół wieku, mój bohater odezwał się do mnie z USA, powiedział że jest milionerem i chciał mnie zaprosić do siebie. Spotkaliśmy się jednak kilka lat później w kraju, w Pasłęku, gdzie ufundował tablicę dla upamiętnienia swoich kolegów, podobnie skazanych jak on. W literaturze faktu bohaterowie czasem dopisują coś swoim życiem po postawieniu ostatniej kropki przez autora. Kiedy miałem 19 lat wylądowałem w piśmie Służby Polsce „Razem”. Gnębiono nas tam, z Jerzym Janickim, jako garbatych inteligentów i straszono, że niedługo klasa robotnicza ujmie pióra w swoje ręce, a my będziemy niepotrzebni. Mimo to byliśmy na tyle potrzebni i dobrzy, że jeździliśmy na kilkutygodniowe wyprawy reporterskie, n.p. barkami z nurtem Odry, czego owocem były reportaże p.t. „Z biegiem Odry”. Czas ten spędzaliśmy głównie na piciu wódki i na odreagowaniu przykrych doświadczeń ze śledztw i sądów zetempowskich, które były wtedy w zwyczaju. Poza tym pisałem, z konieczności, różne socrealistyczne story m.in. o przodownikach pracy, ale zawsze interesował mnie dramat ludzki. Potem przeszedłem do pracy w radiu, jako dokumentalista i reporter, starając się niezmiennie pozostać wiernym prawdziwym sprawom i prawdziwym bohaterom. Wolałem to, niż zbyt dużo czytać innych po to, by ich naśladować. Mam lęk przed naśladowaniem kogokolwiek, przed wtórnością, a boję się tego. Mam bowiem bardzo niedoskonałą pamięć, np. nie pamiętam szczegółów, akcji, imion postaci z przeczytanych książek niemal nazajutrz po skończeniu lektury, ale lękam sie, że coś podświadomie zapamiętam i później mimowolnie skopiuję z innego autora.


Dlaczego wybrał Pan rolę pisarza, który nie stawia na pierwszym planie swojego „ja”, lecz kryje się za swoimi bohaterami?


- Może z lęku przed życiem, ze skłonności do schowania się w siebie? Aby w sobie to przewalczyć, po pierwsze - grałem w piłkę nożną, grę brutalną, a po drugie, zostałem reporterem, aby wyjść naprzeciw ludziom i zderzyć się z ich losem. Poza tym był we mnie zakodowany wstyd mówienia o sobie. Nie miałem odwagi, śmiałości zajmować świata swoją osobą, wolałem skryć się za bohaterami. Dopiero od kilku lat odważyłem się mówić „ja”, choć nie w bardzo egotycznym sensie tej postawy. Nie żałuję jednak, że stało się to tak późno.


Czy spodziewał się Pan, że trzy filmy według Pana scenariusza, „Sami swoi”, „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć” osiągną szczyty masowej popularności i będą tak chętnie oglądane przez kolejne generacje widzów?


- Przed powstaniem pierwszego filmu, w 1967 roku, nie spodziewałem się. Chcę powiedzieć, że źródłem tych opowieści był mój stryj, ale tylko oczywiście jako postać, w wymiarze temperamentu, nie w sensie zdarzeń filmowych, bo te zostały wymyślone. Pierwsza wersja opowieści o Kargulu i Pawlaku powstała jako słuchowisko radiowe. Kiedy Sylwester Chęciński nakręcił film, to okazało się, że wbrew mojemu sceptycyzmowi, mało znany przedtem aktor epizodysta Wacław Kowalski jest stworzony do roli Pawlaka. Popularność tych filmów wzięła się, jak myślę, z tego, że nastąpiło połączenie wspólnoty losu ze wspólnotą śmiechu, że zogniskowała się w nich suma oczekiwań społecznych końca lat 60., że pojawił się tam język zabużański, który był wyrazem naszych tęsknot, bośmy tam, za Bugiem, zostawili kawałek Polski. Udało się trafić tym filmem w moment wiszący w powietrzu, w jakieś oczekiwania, w jakieś społeczne doświadczenia, nastroje, które zawsze są obecne w tle.


Cechą Pan twórczości jest wielogatunkowość…


- Ktoś, kto pisze tylko wiersze, nawet słabe, po 20 latach pozostaje poetą, a moja zmienność gatunkowa utrudnia innym identyfikację mnie i to jest pewnie mankament mojej sytuacji jako pisarza. Dla mnie jest jednak źródłem bogactwa to, że stosuję różnego instrumenty pisarskie, by łatwiej wykorzystać pewne tematy, pewne tworzywa.


Czy pojemność emocjonalna Pana pisania, od komediowości scenariuszy o Pawlaku i Kargulu, poprzez realizm seriali „Dom” i „Droga”, aż po wysoki diapazon, ton greckiej tragedii scenariusza do „Katynia” Wajdy, to kwestia zawodowstwa, czy przede wszystkim pojemności Pana osobowości?


- Nie, to nie jest tylko zawodowstwo. Życie jest dramatem, więc i dobra komedia musi zawierać elementy dramatu. Jest we mnie jakiś kamerton, który pozwala mi odczuwać tony danej historii, danej sytuacji. Ten kamerton podaje mi ton i n.p. w przypadku Katynia wybrałem ton kameralny, a przy tym mniej dosłowny, choć Wajda zobaczył w końcu ten temat bardziej panoramicznie. Pewnie miał słuszność z punktu widzenia taktycznego, jako reżyser.


Co jest dla Pana największym problemem przy rozmawianiu z ludźmi o ich historiach?


- Jak sprawić, by odsłonili najciekawsze warstwy swoich przeżyć i swoich osobowości, jak zdjąć z nich te kolejne warstwy, niczym siedem warstw cebuli. Wielu ludzi ma skłonności do przedstawiania się takimi, jakimi chcieliby się przedstawić, a nie jakimi są. Sztuka rozmowy z nimi polega na tym, żeby dotrzeć do tej najciekawszej warstwy ich przeżyć i osobowości.


Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Lubczyński

bottom of page