top of page

 

Podejdźcie do płota



  Kargulowy płot ciągle stoi. Choć nie ten, przy którym Pawlak ciął "nowiuśki koszuli”. Tamten dawno runął.

Ale to nie dlatego, że odcinamy się od sąsiadów jak Kargule od Pawlaków - zapewniają Józefa i Tadeusz Daleccy, którzy mieszkają w filmowym domu Kargula. - Tym bardziej, że sąsiedzi to rodzina. Po prostu czasem trzeba intymności.
To właśnie w Dobrzykowicach pod Wrocławiem (z Opola najlepiej dojechać od strony Jelcza), a nie w Lubomierzu, który promuje się jako miasteczko Karguli i Pawlaków, kręcono kultowe polskie komedie: "Samych swoich”, "Nie ma mocnych” i fragmenty "Kochaj albo rzuć”. To tu stoją nadal dwa domy, w których mieszkały słynne zwaśnione rodziny. Czterdzieści lat po sfilmowaniu "Samych swoich” (1967) w zagrodach nie zmieniło się wiele.
  U Pawlaków został drewniany ganek, z którego babka granat wynosiła ("bo sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”); jest piwnica, w której bohaterowie trylogii Sylwestra Chęcińskiego chowali się przed trzecią wojną, którą sami wywołali (nestorka rodu Pawlaków przeżyła ich aż cztery, w tym dwie światowe), i chlewik, w którym Kargul i Pawlak kabana farbowali ("toż to nie oszukaństwo, tylko zwykła polityka”). Okna u Karguli też zostały na swoich miejscach - na parterze to, przez które Witia obserwował tańczącą z miotłą Jadźkę, i na piętrze, przez które Ania Pawlaczka po prześcieradłach uciekała do ukochanego. Są tylko nowsze, plastikowe. Nie zmieniła się także droga, którą Witia wierzchem jechał ("niemożliwe, na kocie?”). Od tej na filmie różni ją tylko kilka zaparkowanych wzdłuż samochodów. Najbardziej natomiast brakuje stodoły, w której Jadźka z Wicią młócili i na której Pawlak - gwiżdżąc na polityczną poprawność - wypisał "3 x NIE”.
  Po co cudzego wroga szukać…
  - Z piętnaście lat temu zwaliła ją wichura, nie podnosiliśmy jej już - mówią Daleccy, oboje na emeryturze. - A napis "3 x NIE” był jeszcze do niedawna po stronie Pawlaka, dopóki sąsiad nie otynkował budynku.
Domu Pawlaków zajmują spokrewnieni z Tadeuszem i Józefą Janusz Dalecki i jego mama Maria.
- Mój dziadek ze strony mamy i matka Tadeusza Daleckiego to rodzeństwo - tłumaczy rodzinne koligacje Janusz Dalecki. - Zbieżność nazwisk jest przypadkowa. Tak jak filmowi Kargule i Pawlaki trafiliśmy tu zza Buga, z Dublan koło Lwowa. Rodzina Tadeusza w 1945 roku, a moja w 1949 roku. Ojciec sąsiada pomógł nam nawet kupić dom, w którym mieszkamy. W końcu po co było cudzego wroga szukać…
  To Janusz Dalecki, z zawodu nauczyciel, z zamiłowania ogrodnik (latem posesja Pawlaków tonie w kwiatach - także takich z najodleglejszych zakątków świata) był pierwszą osobą, z którą ponad 40 lat temu o wynajmie dwóch domów rozmawiał Chęciński. Dalecki miał wtedy 14 lat.
  - Pan Chęciński zajechał pod nasz dom z kilkoma osobami samochodem, a samochód wtedy sam w sobie był wydarzeniem - wspomina Dalecki. - Rodzice byli w polu, ale że koniecznie chciał z nimi rozmawiać, to go do nich zaprowadziłem. Ojciec zgodził się od razu.
  Ekipa Chęcińskiego w 1967 roku sprowadziła się do Dobrzykowic na ponad trzy miesiące. Kręcili przeważnie na zewnątrz, ale pełno ich było wszędzie. W domu Józefa i Marii, rodziców Janusza, zajęli nawet jeden z pokoi na biuro. Gospodarze musieli wieść przy tym normalne życie - mieszkać w domach pełnych kamer, lamp, scenarzystów i aktorów, przemykać poza kadrem i prowadzić gospodarstwa.
  - Bywało, że ojciec z wozem pełnym zebranego zboża pół dnia stał przed bramą, bo nie mógł wjechać na podwórko, gdzie rozstawiony był sprzęt - śmieje się Janusz Dalecki. - Był taki moment, że chciał zerwać umowę i popędzić ekipę filmową. Ale ostatecznie odpuścił.
  Jeden garnek się ostał
  Młody Janusz często podglądał filmowców.
  - Godzinami rozstawiali sprzęt i planowali ujęcia, a potem nagrywali kilometry taśmy - wspomina. - A ile materiałów zużywali! Żeby nagrać scenę, w której przy płocie Kargul tłucze garnki, a Pawlak sierpem tnie koszule, przywieźli całą przyczepę glinianych garnków! Koszul było trochę mniej, ale po każdej próbie albo nagranej scenie garderobiane szybko doszywały poucinane rękawy.
  Pan Janusz ma nawet na strychu jeden z ocalałych garnków.
  - Zabrałem im po nagraniach trzy i długo sadziłem w nich kwiaty - opowiada. - Dwa się zbiły, został tylko jeden. Wywieszam go latem na kawałek ocalonego, autentycznego filmowego płotu, który zimą też trzymam na strychu. Mam też jedną walizkę z tych, w których Pawlaki przywieźli swój dobytek zza Buga.
Wielkie role w sadze o Kargulach i Pawlakach zagrały też... krowa Daleckich i tutejszy kot. Ten załatwiony przez reżysera nie chciał łapać myszy, więc nieco przegłodzono miejscowego i napuszczno go na harcujące w stodole gryzonie. Myszy też oczywiście nie były prawdziwe - dzień przed zdjęciami przywieziono dwie skrzynki białych ze sklepów zoologicznych i przed nagraniem "farbowano” je popiołem.
  - A nasza krowa musiała mieć dublerkę! - wspomina Janusz Dalecki. - Tuż przed tym, jak mieli ją uśpić, żeby zagrała Kargulową Mućkę zabitą przez minę, okazało się, że jest cielna. Nie można jej więc było usypiać i reżyser musiał znaleźć drugą.

  Mieszkańcy domów, w których nagrano słynną trylogię, starają się zachować ich filmowy wygląd. Tadeusz i Józefa Daleccy w wyglądzie Kargulowej chałupy z czerwonych cegieł nie zmienili prawie nic - wymienili tylko okna, położyli nowy dach i obsiali podwórko trawą.
  - Zostały nawet iglaki, które filmowcy sadzili przy nagraniach. Jest też krąg, który imitował studnię na podwórku - mówią.
Daleccy chętnie opowiadają, w którym miejscu na którym podwórzu kręcone były poszczególne sceny.
  - Stoły weselne stały u Janusza, wzdłuż zburzonego wtedy płotu, a Ania, czyli pani Dymna, uciekała u nas ze strychu przez okno od ulicy - opowiadają. - Kot był u nas uwiązany, Witia z Jadźką młócili w stodole po stronie Pawlaka, ale kombajn stał po naszej.

  Janusz Dalecki dom Pawlaka otynkował, położył nowy dach i też wymienił okna.
  - Musiałem też podmurować ganek, który w czasie kręcenia filmu był drewniany, żeby się ze starości nie posypał - tłumaczy. - Ale charakterystyczną, drewnianą górę zostawiłem. Gdybym jeszcze raz brał się za remont, to zmieniłbym tu jeszcze mniej.
  Dlaczego mieszkańcy domów nie zmieniają zabudowań? Bo na co dzień przekonują się, że słynne filmowe zagrody są symbolem polskości i niezwykłą turystyczną atrakcją.
-   Prawie codziennie przyjeżdża tu ktoś, kto chce zobaczyć obejście i zrobić kilka pamiątkowych zdjęć - opowiadają gospodarze. - Mieliśmy gości z całej Polski i nie tylko. Byli turyści z Francji, Niemiec, Australii, Izraela i wielu ze Stanów Zjednoczonych.
  Tadeusz i Józefa mają nawet specjalną księgę pamiątkową, do której mogą się wpisywać odwiedziający. "«Tata! Witia wierzchem jedzie! Nie może być! Na kocie?»” - zawsze miałem to w uszach, teraz będę miał w oczach” - wpisał się jeden z turystów, Adam. Henryk z Inowrocławia dopisał z kolei: "Podszedłem i ja do płota”.

  Nie oddamy ani sztachety
A czy Daleccy też się przy płocie spotykają?
  - Czasem pewnie! Ale nie żeby spory rozstrzygać, bo tych nie ma - zapewnia pani Józefa. - Pytam za to czasem sąsiada przez ten płot, jak kwiaty pielęgnować, bo on jest w tym specjalista.

 

  - Kazmirz, podejdź no do płota, jak i ja podchodzę... - ten cytat w Polsce znają wszyscy.

 

  W przeciwieństwie do Lubomierza (kręcono tam zdjęcia do "Samych swoich” zaledwie kilka dni) podwrocławskie Dobrzykowice nie robią biznesu na sadze Chęcińskiego. Lubomierz ma kilkudniowe obchody filmowego święta, muzeum, w którym znajdują się eksponaty po Pawlakach i Kargulach, i festiwal polskich komedii. W Dobrzykowicach zaledwie kilka razy urządzono festyn, na który przyjechali aktorzy i twórcy słynnych filmów. Pamiątką po tych spotkaniach jest tablica pomiędzy domostwami, na której wypisano, że w tym miejscu kręcono trylogię.

  Między Lubomierzem a Dobrzykowicami dochodziło jednak do "sąsiedzkich” starć "o miedzę”, czyli filmowy dorobek. Mieszkańcy Dobrzykowic zazdrośni o autopromocję Lubomierza protestowali przeciw temu, że Lubomierz przywłaszcza sobie Karguli. Była też… walka o Pawlakowy płot. Dobrzykowice nie chciały dać Lubomierzowi nawet sztachety do tamtejszego muzeum "Kargula i Pawlaka”! Ale - jak to i w filmie bywało - po kłótniach przyszedł czas na zgodę.
  - Różni ludzie namawiają nas czasem, żebyśmy tu zrobili jakąś restaurację czy agroturystykę - mówi pani Józefa. - I pewnie ruch by był, bo jest nawet bez reklamy. Ale my chcemy spokoju.

  Od czasu do czasu pojawiają się też chętni kupcy na posesje, w których kręcił Sylwester Chęciński.
- Ostatnio był nawet taki, co chciał obydwie wykupić - mówią gospodarze. Nic mu nie sprzedali, bo to w końcu ojcowizna.

 

 

Z miejscem trafiliśmy w dziesiątkę

 

 

Z Sylwestrem Chęcińskim, reżyserem trylogii o Kargulach i Pawlakach, rozmawia Katarzyna Kownacka.

- Jak znalazł pan domy, w których kręcone były filmy "Sami swoi” czy "Nie ma mocnych”?
- Wbrew pozorom nie było to takie łatwe i dość długo jeździliśmy w poszukiwaniu zabudowań, które pasowałyby do scenariusza i oddawały jego dramaturgię. Potrzebowaliśmy dwóch domów stojących naprzeciwko siebie, z oknami, które wychodziły na podwórze przedzielone płotem - tak przecież ważnym w życiu zwaśnionych rodzin. Znaleźliśmy ich zaledwie kilka. Gospodarstwa państwa Daleckich najbardziej pasowały do tego obrazu.

- No i w dodatku ich gospodarze pochodzili ze wschodu.
- To był bardzo cenny bonus. Scenariusz filmów był bowiem pisany literacką polszczyzną i trzeba go było przełożyć na których ze wschodnich dialektów. Największym językowym specem był Wacław Kowalski, filmowy Pawlak, który miał opanowaną mowę kresowiaków, ale obie rodziny okazały się bardzo pomocne przy przekładzie. Przypominam sobie na przykład, jak kiedyś przez z górą trzy godziny próbowaliśmy znaleźć synonim do słowa "zdurniał”. Powtarzało się w kilku kolejnych scenach i chcieliśmy je czymś zastąpić. I kiedy tak o tym dyskutowaliśmy z ekipą, podszedł któryś z gospodarzy i zapytał, czy nie można by tego zastąpić wyrażeniem "czyś ty oczadział”. To był strzał w dziesiątkę - tak jak domy w Dobrzykowicach.

- Jak się pracowało w domach, w których toczyło się normalne życie?
- Nam - świetnie. Gospodarze byli bardzo przyjaźni i pomocni. Nie dość, że pozwolili zainstalować się ekipie filmowej na długie tygodnie, to jeszcze nie raz częstowali nas prawdziwymi frykasami, na przykład kwaśnym mlekiem z ziemniakami. Oni na początku byli bardzo przejęci i urzeczeni tym, że kręcimy film, ale z czasem trochę ich chyba zmęczyliśmy. Na szczęście udało się wytrwać do końca zdjęć.

- A czy daliście miejscowym albo domownikom szansę, by zagrać w filmie?
- Oczywiście! Wiele osób zaangażowaliśmy do statystowania, głównie do scen, w których był potrzebny tłum: choćby na weselu Ani czy podczas sceny cmentarnej przy okazji pogrzebu babci Pawlakowej. Zagrał w niej nawet ówczesny wikary z Dobrzykowic, który pomagał nam też jako konsultant. W filmie pojawiają się też miejscowe zwierzaki - krowy, koty.

- Wnętrz domów państwa Daleckich jednak nie wykorzystaliście.
- Było tam zbyt mało miejsca. Nie zmieściłyby się w nich maszyneria, aktorzy, lampy, technicy. Musieliśmy wnętrza budować w studiu. Ale zdarzało się nam zaglądać do domu państwa Daleckich okiem kamery - przy wchodzeniu czy wychodzeniu albo wtedy, kiedy Jadźka podłogę zamiatała, a Wicia ją podglądał.

- Dużo się w Dobrzykowicach zmieniło od czasu, kiedy kręcił pan tam "Samych swoich” i "Nie ma mocnych”?
- Sporo. To już nie mała wioseczka niedaleko Wrocławia, ale miejscowość tuż pod miastem, w której wynoszący się za miasto wrocławianie pobudowali dziesiątki domów.

 

Katarzyna Kownacka
www.nto.pl

 

bottom of page