top of page

Kargulowe plemię na sprzedaż



"- Ooo! Człowiek! - Gdzie? E tam człowiek. Musi jakiś tutejszy". W Lubomierzu, stolicy polskiej komedii, dialogi z "Samych swoich" słychać co krok

  Tu prawie każdy to aktor. A wszystko za sprawą Sylwestra Chęcińskiego i jego trylogii o Kargulowych i Pawlakowych waśniach. Najstarsi z łezką w oku wspominają swoje filmowe epizody. - To nasza młodość przecie, pani - opowiada Feliksa Baran. - Nie wróci jak film...
Dziś pani Feliksa ma 82 lata, a każdą Pawlakową scenę zna "na ślepo": - Oni autentyczność grali, pani. Z Łąków Królewskich, znaczy się z Centrali, ja tu przyjechała, w 1947 r. Brat po wojnie w Lubomierzu obrusy sprzedawał. Po Niemcach handel szedł jak czort. Wsio za półdarmo stało. Nic ja nie kupiła, tylko męża poznała. On z Wileńszczyzny był.

Piekarz z fachu

  - A kto tu, pani, nie osiedlał się? Od Lwowa, od tarnopolskich i stanisławowskich wiosek ludziska szli - wspomina pierwsze dni osadników pani Feliksa. - Jeden z Prus, jeden z Rus, diabeł do kupy ich zniósł. Jak bracia my się zżyli. I kielicha wysmolili i do roboty poszli. A taką ucieche my mieli, jak "iluzyja" przyjechała ciężarowym samochodem brezentem okrytym - żeby tu kręcić. Usłyszała ja, że potrzebują do filmu, to pierwsza poszła. Chęciński panią Feliksę tak sobie upodobał, że kazał jej sprzedawać futra na targu. Przewiesiła przez ramię i darła się wniebogłosy, zachwalając towar. A sąsiad obok przechodził ze św. Antonim pod pachą. Kotkę i kobyłkę wypożyczyła śp. Kawzowiczka. - Z chęcią wszystko szło na plan - mówi aktorka od futer. - A mąż, kiedy mnie z tymi skórkami zobaczył na targu, do domu aż prysnął ze wstydu. "Co, chleba ci brak?!", krzyczał. A ja na to: "Za darmo pójdę!". Najstraszniej było, jak ogiera puścili. My postraszone, on na nas. Jadźka za Wiciem goni: "Jezu! On się zabije!". Jak swoich dziś ich widzę. Targ to pod filarami kręcili. Tych arkad już nie ma. Tam terazz trawa rośnie. Apteki, gdzie Pawlak szukał wracza, też nie ma. Lubomierz, pani, to była, perła. Tu we wojnę ino jedna bomba na kościół spadła. Wszystko ocalało, to się reżyserom podobało miasteczko.

Takich ludzisków już nie ma

  "Kazik naprawdę się udał / Bo też pochodził zza Buga. / Bo miał swój humor, swój styl i strój / Bo był sam, bo był swój", przygrywa na estradzie tutejsza kapela Sami Swoi. Na ganku jednej z kamieniczek siedzi w kucki pani Józia i płacze ze wzruszenia. Ma 42 lata. Gdy do miasteczka przyjechali filmowcy, była berbeciem. Kazali jej schodzić ze schodków w scenie, gdzie Wicia zamieniał rower na kota. Najbardziej pamięta, jak z pierzyn, które wieźli na plan, wysypały się pióra. Zima w lecie się zrobiła.
 - Ja nie brał udziału w kręceniu, bo ojciec miał prywatny zakład zduński, to ja na pieniądze nie leciał, tylko roboty pilnował. Ale i tak ładny grosz na tym filmie kapnął - chwali się pan Tadeusz.
  Do Lubomierza przybył w 1945 r., z kresów. - Tam ziemia była taka czarna, że kamienia nie znalazł - opowiada. - Kargule zza Buga, a ja sąsiad ich, z województwa tarnopolskiego. Ale nasza mowa podobna. Łapanowski moja godność. Mego ojca ojciec zaściankowy szlachta był. Dlatego ja żem na "ski". Tu najsamprzód Niemiec się usuwał, a potem my się osadzali. On wszystko zostawić musiał, to my zbierali, co lepsze. A te reżysery masa ispenatów (eksponatów - EG) wypożyczali po ludziach. Za kościołem była kasa. "To jest tyle i tyle warte - mówili - jak zniszczymy, zapłacimy drożej". Czasem zniszczyli. Wenus z alabastra, co była bez ręki, głowę na jarmarku urwało. To ja się zaparł: "Takiej nie biorę". I pieniążek był. Rower poniemiecki tyż ja wypożyczył i obraz św. Antoniego z lilijką. A na ścianie w muzeum mój mauser pięciostrzałowy wisi. Kolba trochu była nadgnita, to poszedłem do leśniczego, z dubeltówki zdjąłem nową i na pergaminie żem odrysował. W stolarni wycięli, ja pilnikami podrobił. Prawdziwy, tylko że już nie do strzału. Ze 2,5 tys. ja zebrał za te ispenaty.
  Do dziś pan Tadzio chodzi po lesie z wykrywaczem. - Bo to, co Niemce ukryli, teraz inteligencja jako antyki skupuje - tłumaczy. - Żeby ja miał wtenczas dzisiejszy rozum, to bym milionerem był, takie cacka żem oddawał za półdarmo... Nawet ruskie reżysery tu przyjeżdżali kręcić. Jeden kupił ode mnie szafę grającą na płyty metalowe. Potem do Moskwy na premierę przysłali zaproszenie. Pani, powojenne czasy, to byli czasy - wzdycha. - O każden rów się bili ludziska we wsi. A teraz? Ile odłogami gruntu stoi! Bierz za darmo, człowieku.
  Pan Tadeusz z sentymentem wspomina kargulowe lata. - Tamte ludzie byli lepsze. Jakby one wszystkie z grobów dziś powstawali, to by się tak nie dali. A młodym pierdoły w głowie. Głodny, chłodny, ale zagrają, to skacze. Co będzie jutro, nie myśli. Nie ma dziś do śmiechu. A wtedy? Ile my bimbru pędzili!
  Pan Tadeusz lubi w domu na wideo popatrzeć na zabużańskie Kargulów przygody: - Te aktory byli jakby już wrodzone do filmu. I gadke mieli, i ten szfunk. Swoi byli. Tak jak z panią z nimi gadałem. Normalne ludzie! I koszuli rozpięto na piersi nosili. O tak, jakby ja rozpiął - gestykuluje siarczyście. - A jakie one za te kłótnie pieniędze brali! A Pawlak, czyli Kowalski w autentyczności, zbieracz zegarów był. Jeden nawet kupił ode mnie. - Festiwal dobry dla Lubomierza - podsumowuje pan Tadzio. - Chociaż tartaka, co chodził na trzy zmiany, to nie wróci. I hodowli bażantów, co pokrzywą zarosła, tyż. "Arkadiuszy" tylko kupa się kręci, co filary w podcieniach podpierają.

Granat na regał

  - To kawałek płotu, przy którym toczyły się waśnie. Autentyk. A ten rower, co na nim wisi ogon kobyłki z Krużewnik, wymienił Wicia na kota. Na tym łóżku jechała stara Pawlaczka główną lubomierską ulicą. A to polska książeczka do nabożeństwa, z której niemiecki ksiądz ją spowiadał, a Kargul tłumaczył. Czuje pani tę grę słów? Jest i walizka, co Jaśko z nią przyjechał z Ameryki, i kanka, z której polewali sobie bimberek w stodole - opowiada z pasją pan Bogusław Szaramowiat, który dziś sprzedaje w muzeum pamiątki. - Synowi, co się tu zajmuje mediami, pomagam - tłumaczy. Mydło i powidło można kupić u pana Bogusława. Jest nawet ziemia z Krużewnik za 10 zł. Tak samo załatwiona, jak Pawlak z Kargulem dla Jaśka załatwili. - A wie pani jak? Spod płota nakopana! - pana Bogusława niczym nie zagniesz. A granatów ma tyle, że nawet kolor i wielkość można sobie dopasować na regał. - Przed chwilą był u mnie Wicia. Specjalnie ze Stanów po 35 latach do Lubomierza przyjechał. Granat, a jakże, dostał! Ten czarny, za 16 zł - pan Bogusław sam sprytnie na nie patent obmyślił. - Jak klient się krzywi, że za drogo, mówię "Zrób pan, to dam stówę". Trzeba przecież po drzewo do lasu pojechać (najlepsza jest jarzębina, bo nie pęka), potem tokarka, szlifierka, lakiery. Zofia Merle i Cezary Żak też już dostali gratis. Nawet burmistrz kiedyś wycyganił i ponoć samemu Millerowi w prezencie podarował.
  Oglądamy ryciny po 15 zł z widoczkami starego Lubomierza. - Tu stała apteka, gdzie firana Pawlakowi na głowę spadła, a tam weterynarza kupił za 10 literków bimbru - oprowadza po miasteczku pan Bogusław. - Ale okazało się, że to młynarz i pijany do tego. Z tej ulicy Pawlak z Kargulem na jednym rowerze po kocich łbach zjeżdżali. A tam stał sklep, gdzie Dymna kupowała narzeczonemu garnitur. Wchodzili do środka i koniec kręcenia. Na placu, gdzie terazz pawilon stoi, Wicia ujeżdżał konia. Dopiero dziś się pochwalił, że to bez kaskadera szło, bo dwa tygodnie w Książu pod Wałbrzychem trenował. No i przyznał się, że scenę z Jadźką na sianie nakręcali najdłużej. Z jego powodu... Pierwszy raz zobaczył takie nogi.   - Pani, miasto tym żyje - wzrusza się pan Bogusław. - Nocami wszyscy układali podium i sprzątali obejścia na rychtyk. Tak się cieszą na te pięć minut. Sam prezydent Kwaśniewski przysłał list z gratulacjami, że pomysł nam się tak udał.
  Przed muzeum, na dopiero co otwartej ulicy Wacława Kowalskiego, najpiękniejszym zaułku w mieście, gwar jak w ulu. - Eleganckie sceny Kargulowe z niemieckiego gipsu! Wodospady! - zachwala swój towar stary straganiarz. Obok konkurencję robi pan Adam Kukliński z Wojciechowa. Ma kosy, cepy, sierpy, sztachetki, Kargulowe plemię przy płocie w różnych wariantach. Największą rzeźbę kupił już pan Andrzej Maroszek, parodysta związany z Lubomierzem od lat. W tamtym roku pan Adam miał granat na 2,70 m wysoki, do którego wkładało się głowę, żeby zrobić zdjęcie. Hitem tegorocznego festiwalu jest granat-barek, akurat na flaszeczkę wódki. - Kargule są tu na okrągło - zapewnia. - W anegdotach też. Czasem żona zezłości się na mnie i warknie: "Mówisz jak ten głupi Kargul". Zawsze tu taka cisza. A przez te trzy dni człowiek zarabia na cały rok martwoty. I sklepikarze, i gospodarstwa agroturystyczne, i noclegownie.

Nadejszła wielkopomna chwila

  - Nie pytaj mnie pani o festiwal, bo zaraz wejdę w politykę, normalnie - irytuje się pewien stały bywalec lubomierskiej biblioteki. Sam tu u Kargula Adama mieszkał na stancji. Autentycznego. Hutnikiem był. - Dobrze, że ten nasz grajdołek pokazują w telewizji. Ale czy to coś zmieni? To miasto emerytów. Z czego tu się śmiać?
Ale miasto się śmieje. Zjechał tłum gwiazd, a za nim tysiące wczasowiczów. W powietrzu unosi się zapach pieczonych ziemniaków i prażonej kukurydzy. Dziewczyny przymierzają kowbojskie kapelusze i polują na Waldka ze "Złotopolskich". Nawet na komisariacie policji wisi dziś szyld "13 posterunek".
  Napis "Sami swoi" ma tu i stary autokar, i wielkie płoty przy wjeździe do miasta, i gazetka, którą pani Jadwiga Sieniuć redaguje od dziesięciu lat. Chyba ewenementem na skalę światową jest fakt, że w miasteczku, w którym nie ma kina, już po raz szósty odbywa się Ogólnopolski Festiwal Filmów Komediowych. A pomysł? Wziął się z przypadku. Osiem lat temu zwolniło się pomieszczenie w Domu Płócienników, najstarszym budynku w mieście. Pani Jadzia weszła tam z gazetą. Pewnego dnia przyniosła z domowego strychu obraz św. Antoniego w wyszczerbionych ramkach, który jej dziadek sprzedawał w legendarnej scenie na targu. Potem doniosła jeszcze kufer. Ktoś przyniósł młockarnię. Powstawało muzeum pamiątek po najsłynniejszych w Polsce osadnikach. Gdy przed budynkiem wmurowano wielkie figury Kargula i Pawlaka, po raz pierwszy zrobiono na rynku projekcję "Samych swoich". O północy zaczął lać deszcz. Ale nikt nie ruszył się z miejsca. Akurat Pawlak szukał na lubomierskim rynku lekarza do żony. "Ludzie! Odezwijcie się! Jest tam kto?!", wołał z wielkiego ekranu. "Jesteśmy!", odpowiedziała widownia. - Pomyślałam: "Ludzie, jak oni reagują! A może nadejszła wiekopomna chwila? Nie można tego tak zostawić" - opowiada pani Jadwiga, dziś organizatorka festiwalu. Wychowała się na tym bruku. Wie, ile te lubomierskie trzy dni dają miasteczku. Gdyby nie pomysł, w mieście z 37-procentowym bezrobociem chyba nigdy nie odnowiono by finezyjnych kamieniczek.
  Czy święto lubomierskie ocala legendę, polską komedię, czy miasto? - Na pewno mit kargulowych postaci i sąsiedzkich sporów funkcjonuje na co dzień w każdej społeczności - powiada pani Sieniuć. - Tu też. Ale smaku powojennej radości już chyba nic nie ocali. Kto by się dziś ucieszył z worka pszenicy czy kociaka w metalowej klatce?

 

 

Edyta Gietka

 

Tygodnik Przegląd 33/2002

2002-08-19

bottom of page