Dlaczego Wladysław Hańcza mówi w filmie głosem Boleslawa Płotnickiego
Podstawowym problemem okazał się dialekt. Na etapie scenariusza Andrzeja Mularczyka nie było o nim mowy. Kandydatem na Pawlaka był początkowo Jacek Woszczerowicz. Z powodu kłopotów zdrowotnych nalegał, żebyśmy film kręcili blisko Warszawy, na co nie można było wyrazić zgody. Pomyślałem wówczas o Wacławie Kowalskim, który grał już u mnie w "Agnieszce 46". Miał w sobie tak potężną vis comica, że trzeba go było dobrze pilnować, by nie wypadał zabawnie w dramatycznych sytuacjach. Urzekł mnie swym zabużańskim narzeczem, więc zacząłem myśleć o kręceniu filmu w dialekcie. Kowalski zobaczył w tym szansę dla siebie. Władysław Hańcza miał wysoką pozycję w teatrze, ale dialektu nie czuł. Nie ten akcent, melodia, zaśpiew - wyczuwało się nieprawdę. Wacek Kowalski kładł Hańczę w dialogach. Jego się słuchało. Był cudowny, bo prawdziwy. Jako początkujący reżyser nie chciałem Hańczy czynić afrontów, zdarzyło się jednak, że trafił do szpitala i siłą faktu przy postsynchronach zastąpił go Płotnicki. Hańcza jego robotą nie był zachwycony, ale nigdy nie dał mi odczuć, że ma pretensję. Komedia, która rozrosła się do trylogii, powstała dla ludzi, którzy mieszkają w tym kraju, znają obyczaj i mentalność jego mieszkańców, przez co w lot chwytają subtelności humoru. Bariera języka okazała się jednak niezwykle istotna. Nieprzetłumaczalność hermetycznego dialektu sprawiła, że nie byłem ulubieńcem festiwali, zwłaszcza międzynarodowych, na które moich filmów w ogóle nie wysyłano.