top of page

Anna Dymna kręci z Hańczą „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć” – fragment biografii „Dymna” Elżbiety Baniewicz

Prezentujemy fragment biografii Anny Dymnej autorstwa Elżbiety Baniewicz, która ukazała się pod patronatem Booklips.pl. W swojej wieloletniej pracy zawodowej Dymna dała się poznać milionom widzów z wielu wspaniałych kreacji aktorskich. My przybliżamy wam fragment książki, który odnosi się do pamiętnej roli Ani Pawlakówny w dwóch kontynuacjach filmu „Sami swoi”. „Dymna” opublikowana została pod koniec maja nakładem wydawnictwa Marginesy.

 

  Anna Dymna wchodziła w najlepsze rejony teatru, los stykał ją z największymi, najsilniejszymi indywidualnościami, a ona potrafiła z tego dobrodziejstwa czerpać pełnymi garściami. Zwłaszcza uważnie słuchała starych aktorów, co nie każdy potrafi. To były jej największe uniwersytety. Spotykała ich nie tylko w teatrze, ale również na planie filmowym. W teatrze była pokorną, początkującą aktoreczką, dzięki filmom zdobyła pewną popularność i często otrzymywała propozycje. Do Starego przyszła z podpisanym kontraktem filmowym. W czasie wakacji, na chwilę przed spotkaniem ze Swinarskim, rozpoczęła zdjęcia do filmu Sylwestra Chęcińskiego Nie ma mocnych jako wnuczka Pawlaków i Kargulów. Potem wyjazdy na plan filmowy musiała godzić z graniem spektakli. Znalazła się więc w dwóch różnych światach. Jeden wymagał poszukiwań twórczych, pokornej nauki i dyscypliny, drugi sprzedania przed kamerą własnej osobowości i… ćwiczenia cierpliwości w czekaniu. Niby wiadomo, dlaczego tak jest, ale polubić tego nie sposób.

 

  Podczas kręcenia filmu Szerokiej drogi, kochanie czekała dwa tygodnie na zachmurzone niebo, smażąc się w upale. Gdy wreszcie pojawiły się ciemne obłoki i pejzaż przybrał barwę stalową, ktoś sobie przypomniał, że ta scena dzieje się w nocy, ale z jakichś względów technologicznych trzeba ją nakręcić w pełnym słońcu, i dopiero w laboratorium z negatywu zrobić pozytyw. Wniosek? Znów trzeba było czekać na słońce.

 

  Przy pracy nad filmem Chęcińskiego nauczyła się trudnej sztuki zapełniania pustego czasu. Stało się to przede wszystkim dzięki Władysławowi Hańczy, aktorowi jeszcze przedwojennemu, owianemu legendą. Spotkanie z nim młoda aktorka traktowała niemalże jak spotkanie z Solskim albo Modrzejewską. Z czasem się zaprzyjaźnili, okazał się aktorem o najwyższych umiejętnościach zawodowych, połączonych z cudownymi właściwościami charakteru. Wyznawał filozofię sybarytów, umiał się cieszyć życiem i nawet w najmniej sprzyjających okolicznościach urządzał się tak, aby zapewnić sobie maksimum przyjemności, choćby drobnych. Miał na planie fotelik z napisem „Hańcza”, w nim odpoczywał i często drzemał. „Jak będę potrzebny, to mnie obudźcie”, powtarzał. Jak również: „Gdy Polak głodny, to zły, a jak się naje, musi wypić, a potem przespać”. Wszystko to organizował sobie ze stoickim spokojem i zawsze uśmiechnięty czekał na moment swojego wejścia na plan. Wezwany pytał tylko: „Kolorowe czy czarno-białe?” (jednocześnie kręcili serial Droga dla TV i kolorowy film). Koncentrował się błyskawicznie i jak prawdziwy profesjonalista wykonywał wszystko, czego żądano.

 

  Zupełnie inaczej niż Wacław Kowalski, który w trakcie realizacji cały czas strasznie się spalał. Po zakończeniu ujęcia prosił o kolejne duble, układał od nowa kwestie, wymyślał sceny, sytuacje, szukał rekwizytów, kłócił się z reżyserem, a potem go przepraszał. Nie bez powodu; czuł się współtwórcą tego filmu, to była rola jego życia. Postać Pawlaka, tworzona cały czas w gorączce, na pewno stała się jego życiowym osiągnięciem. Dwie szkoły aktorstwa, dwóch utalentowanych ludzi o diametralnie różnych temperamentach.

 

  „Hańcza – wspomina aktorka – był mężczyzną do zakochania. Fascynującym. Ciepły, mocny, opiekuńczy, cokolwiek perwersyjny, zawsze szarmancki. Umiał żyć z fantazją, dla kawału potrafił wydać masę pieniędzy, dla żartu gotów ponieść sporo poświęceń. Nauczył mnie cierpliwości. «Aniu, jak ty chcesz być aktorką filmową – monologował – musisz nauczyć się czekać. To podstawowa umiejętność. Usiądź, porozmawiaj z miłymi ludźmi, zjedz coś, napij się, tylko się nie denerwuj. Po dziesięciu godzinach czekania będziesz musiała zagrać i miliony to zobaczą. Nikogo nie interesuje wtedy, kiedy to nakręcisz, ile czekasz, tylko jak to zrobisz! Nie narzekaj, tylko ciesz się życiem. A jak się będziesz denerwować, osłabniesz i źle zagrasz. Po co ci to?”. Święta prawda, do dziś korzysta z mądrości wielbionego Hańczy; tym bardziej że spędziła z nim wiele czasu.

 

  Film Nie ma mocnych opowiadał dalsze losy zwaśnionych chłopskich rodów zza Buga przeniesionych po wojnie na Ziemie Zachodnie. Publiczność mogła znów oglądać Kazimierza Kargula i Jaśka Pawlaka, ulubionych bohaterów komedii obyczajowej Sami swoi, walczących tym razem z nowymi obyczajami we własnej rodzinie; najmłodsze pokolenie odwraca się od obyczajów i wiary dziadków, chce żyć po swojemu. Publiczność i tym razem odnalazła swój portret w niezliczonych kłótniach, zapalczywości, durnym uporze i licznych przywarach bohaterów. W sumie sympatycznych, choć ograniczonych, posługujących się własnym niebanalnym językiem ujawniającym ich kresowo-katolicko-swojską mentalność.

 

  Na życzenie publiczności spółka Andrzej Mularczyk – scenarzysta i Sylwester Chęciński – reżyser postanowiła nakręcić trzecią część filmu, czyli przygody sympatycznych bohaterów w Chicago, pt. Kochaj albo rzuć. W ten sposób wnuczka Pawlaków i Kargulów, sympatyczna rodzinna trzpiotka Ania, udała się wraz ze swymi dziadkami za ocean. Anna Dymna podobnie jak bohaterka wyruszyła w swą pierwszą podróż do Ameryki pod przyjacielską opieką Władysława Hańczy.

 

  Oglądała więc nowy kraj trochę jego oczami. Choć zwiedziła już z Dziadami Londyn, a z Nocą listopadową Holandię, czuła się w tym krzykliwym wielkim świecie zagubiona. Mimo wszystko wyjazd do Stanów w połowie lat siedemdziesiątych dla wielu był szokiem. A Hańcza potrafił to wrażenie złagodzić. Pokazywał swej „wnuczce”, jak można brać życie pełnymi garściami, wszystkiego spróbować, poznać, wszystko skomentować i się tym cieszyć. W lodziarni kupowali porcje lodów rządkami, aby żadnego z pięćdziesięciu smaków nie opuścić, potem ze sklepu z owocami przynosili kolejno te, których nigdy dotąd nie jedli. Podobnie było z filmami; tu Hańcza wyszukiwał tytuły zatrzymane w kraju przez cenzurę i – korzystając z samochodów adoratorów ślicznej koleżanki – jeździli nawet na najdalsze przedmieścia, by je oglądać.

 

 Gdy jechali luksusową limuzyną, instruowani: „Nie pić, bo się wyleje, nie jeść ciastek, bo się pokruszą, zdejmować buty, żeby nie ubrudzić podłogi w limuzynie” itd., pękali ze śmiechu z tego „luksusu”. Woleli być biedniejsi i wolni.

 

  Spotkała się też z propozycją odziedziczenia wielkiego spadku! Obok planu filmowego mieszkało małżeństwo starych ludzi. Kiedy zaszła do nich skorzystać z toalety, zamknęli ją w domu. Powiedzieli, że obserwują ją od wielu dni na planie i zapragnęli, by została z nimi. Są bezdzietni, samotni i bardzo bogaci, chcieliby, żeby oświetliła swoją młodością ich ostatnie dni. Później wszystko odziedziczy… Zrozumiała wtedy, jak ważna jest rodzina, ale odmówiła; musiała wrócić do męża i kota.

 

  Więcej jednak było wydarzeń absurdalnych. Spotkała kolegę z tej samej ulicy, raptem od trzech lat mieszkającego na chicagowskim Jackowie. „Czy macie prąd?”, zapytał, jakby się z księżyca urwał i nigdy nie był u niej w domu. Inny mężczyzna kupił jej w prezencie laskę wanilii w fiolce („Pani nigdy czegoś takiego nie widziała!”) i poprosił o przewiezienie całych siedmiu dolarów dla córki, żeby ta mogła dokładać sobie do pensji!

 

  Szybko zdała sobie sprawę z tego, że coś z tym światem poddanym ogłupiającej propagandzie, zarówno po jednej, jak i drugiej stronie żelaznej kurtyny, nie jest w porządku. Okazji poznania różnych odmian antykomunistycznych fobii nie brakowało, gdy ekipa stykała się z przedstawicielami tamtejszej Polonii. Ale też wzorem swych bohaterów, oglądających Amerykę z pozycji prostaczków, nie mogli się tylko dziwić czy śmiać. Widzieli przecież nie tylko różnicę standardu życia, ale i inne, tępione przez krajowych ideologów, pozytywy. Poruszali się zarówno w swych ekranowych, komediowych wcieleniach, jak i prywatnie po cienkiej granicy rozsądku. Hańczy w żadnej sytuacji go nie brakowało, do całego świata potrafił zachować dystans, nigdy nie stracił miary rzeczy. No i czy dla takich nauk i przymiotów nie trzeba kochać starych aktorów?

 

Elżbieta Baniewicz „Dymna”
Wydawnictwo: Marginesy

Anna Dymna
Anna Dymna
bottom of page